Czołgi. Dużo czołgów. Fotorelacja z finału World of Tanks
Pierwszy raz zetknąłem się z tą grą dwa lata temu. Kolega mi pokazał, powiedział, że fajna i warto trochę pograć. Od tego czasu nic się nie zmieniło – on ciągle w to gra i twierdzi, że nie ma lepszej gry na świecie.
To jedna z tych produkcji, które człowiek z zewnątrz nie ogarnia. Walki czołgów. No dobrze, co w tym niezwykłego? Trudno pojąć, stojąc z boku, ale faktem jest, że gra w to coś dziesiątki milionów ludzi.
To, że czegoś nie do końca rozumiem, nie oznacza, że jestem w jakikolwiek sposób temu przeciwny. W czołgi gra wielu moich znajomych, spośród których większość to faceci na poziomie, którzy nigdy wcześniej nie dawali się w takie zabawy wciągać. Coś magicznego pewnie w tych czołgach jest, choć cieszę się, że nie dane mi było poznać piękna gry, bo chyba byśmy się przez kilka miesięcy nie widzieli.
Aby wystąpić w takim turnieju nie można sobie pykać w czołgi po parę godzin dziennie. To jest praktycznie praca na pełen etat. Siedzisz od rana do wieczora i toczysz bitwy. Na dobrze znanych ci mapach, czołgach i wyuczonych, choć ciągle doskonalonych taktykach. Nigdy nie wciągnąłem się w World of Tanks, bo unikam wszelkich gier online. Mam uraz, bo wiele lat temu jednia z nich (Tibia) wyrwała mi miesiąc z życia. Tak dosłownie. Spałem po dwie, trzy godziny. Wstawałem w środku nocy, aby załapać się na znajomych z innej strefy czasowej i całymi dniami ubijałem jakieś trole. Aż pewnego raz zostałem zabity przez jakiegoś przypadkowego mordercę. Wstałem z biurka, zszokowany położyłem się na kanapie i miałem wrażenie, że życie już nie ma sensu. Zdając sobie sprawę, jakie spustoszenie w psychice wywołała tamta gra, nigdy już nie dałem się w nic tak wciągnąć, a do Tibii nie wróciłem nawet na minutę.
Najdłuższą grą, w jaką grałem tak na jedno posiedzenie był Skyrim. Bodajże 127 godzin. Przebijcie to.